sobota, 26 października 2013

84. Ciepłe powitanie



Budynek nic się nie zmienił. Nadal niepozorny, strzelisty i jakby wąski, wciśnięty niemal na siłę między dwie krępe kamienice. Ciemne ściany, jeszcze ciemniejsze przy samej ziemi, część okien brudna i zasłonięta, część przetarta i prawie czysta. Poobdzierane framugi, nędzne resztki okiennic, pokryte warstwą błota stopnie prowadzące do frontowego wejścia, to wszystko przywodziło na myśl nędzę.
I o to chodziło, dzięki temu nikt się tutejszych mieszkańców nie czepiał. Jedynym szczegółem świadczącym o lepszym życiu w tym miejscu był zapach – nie cuchnęło tak bardzo ściekami oraz nieczystościami, okolica pozostawała we względnej czystości w porównaniu do reszty Bryluen.
Ariene westchnęła głęboko i przymknęła oczy, odchylając głowę. Poszukała w sobie siły, by zdołać wejść do gildii i nie mieć im za złe tego, co z niej zrobili. Była wdzięczna, że żyła, że dali jej szansę wyjść na prostą, ale dopiero dziś z pełną wyrazistością ujrzała, jak bardzo zatarło się u niej postrzeganie dobra oraz zła.
Ten świat całkiem ją pochłonął, pod pewnymi względami zniszczył – nawet nie zdawała sobie z tego sprawy, żyła w zgodzie z sumieniem, od dziecka nauczona, że tak wygląda świat. Teraz ujrzała, jak to w rzeczywistości było, w spojrzeniu tych ludzi.
I… i Cadora.
– Witamy w domu – szepnęła z goryczą, znów otwierając oczy i spoglądając na wzbudzający tak skrajne uczucia budynek.
Pokręciła do siebie głową, poprawiła związane w kitkę włosy i, ponaglana myślą o czekających na jej powrót ludziach, ruszyła śmiało do stopni. Pocieszała ją świadomość, że rzeczywiście wracała do domu, nieważne jaki on w istocie był.
Ledwo znalazła się w cieniu siedziby i dotknęła zaśniedziałej klamki, na jej twarzy pojawił się już niemal zapomniany wyraz chłodnej obojętności przełamany chytrym, niepokojącym półuśmieszkiem.
Przekroczyła próg w ciszy, stając w korytarzyku z wąskimi schodami prowadzącymi na piętro. Pomieszczenie sprawiało klaustrofobiczne, obskurne wrażenie, a stopnie wyglądały tak, jakby miały się załamać pod pierwszym przechodniem. Po prawej stronie stało otworem przejście do wspólnego pokoju, gdzie wszyscy się spotykali, rozmawiali, bili, pili, jedli oraz odpoczywali. Prowizoryczna kuchnia znajdowała się na tyłach siedziby, jeszcze mniejsza niż korytarz, bardziej zagracona, ale czysta – a przynajmniej była czysta, gdy Ariene tu mieszkała. Na piętrach miejsce przeznaczono na pokoje oraz sypialnie, część zawsze stała pusta; wrzucało się do nich tych, którzy byli zbyt pijani, by zostać w pokoju wspólnym, a którzy nie mieli na tyle dobrych przyjaciół, by odeskortowano ich do własnej sypialni.
Ariene, stojąc w znajomym, kojarzącym się ze specyficzną, ale szczęśliwą młodością korytarzyku, poczuła, jak serce zalewa fala ciepła. Cokolwiek się nie działo, tu zawsze odnajdywała ludzi, którzy nie pytali i nie oceniali. Rozumieli, pomagali, dokuczali – stali się jej rodziną. Nie miała takiej po utraceniu domu ani też po odejściu z gildii.
Dlatego rozluźniła napięte mięśnie i śmiało skręciła do pokoju wspólnego, nagle odnosząc wrażenie, jakby cofnęła się w czasie.
Po każdym skończonym zadaniu wpadała do budynku z rozwianym włosem i skrzącymi się oczami. Stawała w progu, przytrzymywała się framugi i przechylała się w przód, uśmiechając się dziewczęco oraz radośnie. Ogarniała spojrzeniem zebranych, szczerzyła do nich zęby, do niektórych wołała po imieniu, by zaraz zadać najważniejsze na świecie pytanie – kto ze mną pije? Wszyscy byli chętni, a jeśli ktoś nie był, to znaczy, że znajdował się poza gildią. Potem ponure mury wypełniał śmiech, wypełniały kpiny oraz droczenie się, a ona była najszczęśliwszą, mimo że zepsutą przez tę rzeczywistość, dziewczyną na świecie.
Teraz zachowała się bardzo podobnie. Zatrzymała się w progu, chwytając framugę i pochylając się, z lekkim, zabarwionym ulgą uśmiechem przesunęła spojrzeniem po pokoju o tak znajomym wystroju, ogarniając panujący w środku rozgardiasz.
Dokładnie tak, jakby zatrzymano czas wraz z jej ostatnim opuszczeniem bezpiecznych murów. Otworzyła usta, odruchowo chcąc zawołać Starego Johna, który zdawał się być przyrośnięty do nadłamanego bujanego fotela stojącego w rogu pomieszczenia. Od dnia, kiedy zjawiła się w gildii, aż do dnia, kiedy ją opuściła, on siedział tam całe dnie.
Ale nie było Starego Johna.
Poczuła dziwną pustkę, w którą w jednej chwili runęła, zachłystując się rzeczywistością. Kiedy po raz drugi, bardziej obłędnie, potoczyła spojrzeniem po pokoju, dostrzegła wiele zmian, wiele szczegółów, wiele rzeczy – nie zgadzały się one ani ze wspomnieniami, ani z nadziejami pielęgnowanymi po cichu w sercu.
Niespodziewanie znalazła się nie w domu, ale w obcym miejscu. Z obcymi ludźmi, na których popatrzyła szeroko otwartymi, zdruzgotanymi oczami. Ręce utrzymujące ciężar ciała zadrżały lekko, gdy próbowała się uspokoić i znaleźć w sobie siłę.
Została zauważona chwilę potem, dwóch rosłych młodzieńców wstało, trzeci splunął na podłogę, czwarty odrzucił ostatni nożyk, wbijając go w ścianę, na której wisiała czyjaś karykatura nabazgrana ołówkiem.
Ariene wzdrygnęła się, przypominając sobie, że Chytry też zawsze pluł na ziemię, a ona zawsze deptała go za to po stopach, aż się oduczył. Ale to nie był Chytry i żaden z nich nie ucieszył się na jej widok.
A na pewno nie tak, jak chciała, by mieszkańcy gildii się ucieszyli.
Uśmiechnęli się drwiąco i ruszyli w jej stronę, jeden wcisnął ręce do kieszeni, drugi skrzyżował je za głową, trzeci trzymał się bardziej z tyłu, ostatni podniósł się tylko po to, by wyjąć ze zdewastowanej ściany noże.
Ariene opuściła trochę bezwładnie ręce, stając prosto i spoglądając na zbliżających się nieznajomych pustym wzrokiem. Nie mogła otrząsnąć się z szoku, z nagłego poczucia dojmującej pustki, z całego chłodu, który niespodziewanie ją ogarnął – stała się bezwolną kukłą z obciętymi sznurkami, przez co lalkarz nie mógł nią kierować. Przynajmniej nie straciła jeszcze równego oddechu.
– Co tu robisz, ślicznotko? – zapytał jeden, łapiąc ją za ramię i wyciągając na środek pokoju, przez co znalazła się pomiędzy obcymi mężczyznami.
Z nienaturalnym spokojem odzyskała utraconą równowagę i znowu stanęła prosto, trochę jak sparaliżowana. Zapatrzyła się w zakurzone okno, czując na sobie przeszywające spojrzenia, pożądliwe oraz pogardliwe. Nadal oddychała równo.
– Przyszłaś dotrzymać nam towarzystwa? – dodał kolejny, pochylając się tak, by znaleźć się w jej polu widzenia.
Nie dostrzegła go nawet; powoli na jej twarz wracał chłodno obojętny wyraz, powoli cofała się do zmiany, która zaszła w niej tuż pod budynkiem gildii.
– Niekoniecznie – odparła ozięble, nabrawszy głębokiego wdechu. – Mam interes do szefa – zakomunikowała, nie potrafiąc jednak zmusić ciała do współpracy, jakby przestało należeć do niej.
– Doprawdy? Jaki to interes możesz mieć do naszego szefa? – wykpił wysoki blondyn, szczerząc złowieszczo zęby w uśmiechu.
– Może sprawdźmy, czy się nadaje do jakichkolwiek interesów? – zaproponował na to jego krótkowłosy kumpel, postępując krok w stronę wiedźmy i kładąc dłonie na jej biodrach.
Wreszcie przeszył ją dreszcz, ciało zareagowało na rozpaczliwe wołanie umysłu i pozwoliło głowie obrócić się do nieznajomego młodzieńca. Kobieta spojrzała mu prosto w oczy, unosząc kącik ust w nieprzyjemnym uśmieszku.
– Zmuś mnie – szepnęła, stanowczym ruchem odtrącając ręce, ale nie cofnęła się, by nie wyjść na kogoś, kto się przestraszył sytuacji.
Zupełnie nie była przygotowana na to, co nadeszło w następnej sekundzie. Nawet nie wpadło jej to do głowy, nie zastanowiła się nad możliwością, a już po chwili oszałamiał ją eksplodujący w czaszce ból. Białe oraz czarne plamy całkowicie ją oślepiły, straciła równowagę i osunęła się na podłogę, przełykając metaliczny posmak w ustach.
Spróbowała zorientować się w kierunkach, ale cios był tak silny, że nadal wszystko wirowało, dlatego bała się otwierać oczy. I dobrze zrobiła, bo kopnięcie twardego buta mogło sięgnąć powyżej kości policzkowej; w ten sposób nie została zbyt ciężko ranna, ale poczuła ściekającą po policzku krew. Przewróciła się na podłogę, łapiąc oddech i poświęcając ten czas na zebranie w sobie siły oraz otrząśnięcie się z szoku.
– Szmata – skomentował ktoś nad jej głową.
Inna osoba przestąpiła z nogi na nogę, po chwili sięgnięto po jej ramię i ją podniesiono, by stanęła w miarę prosto. Pozwoliła na to, bo w ten sposób będzie w stanie kopnąć młodzieńca przed sobą i wywrócić naporem ciała tego, który ją trzymał.
Przygotowała się do ciosu, ignorując czyjąś dłoń, która złapała ją za brodę i obróciła siłą głowę na bok.
– Puść ją, szczylu – rozległo się od progu, głos był niski, drżący od złości oraz cudownie znajomy.
To były sekundy, kiedy młodzieńcy zastygali w zdumieniu, a Ariene z trudem otwierała oczy, teraz dopiero odkrywając, czemu to tyle ją kosztowało – jedno musiało być zapuchnięte, pewnie oberwała w jego okolice przy którymś ciosie.
Zdołała jednak zogniskować spojrzenie na stojącym w progu mężczyźnie; ciemnowłosy, smukły, przystojny w taki sposób, że żadna szanująca się kobieta nie mogła ominąć go wzrokiem na ulicy.
Dla niej w tym momencie był po prostu ratunkiem, którego potrzebowała bardziej nawet od powietrza.
– Powiedziałem: puszczaj ją – zażądał warkliwie, wpadając do pomieszczenia niczym burza i odtrącając z drogi jednego z młodzieńców.
Ariene straciła oparcie w dotychczasowym towarzyszu, ale natychmiast znalazła się w ramionach Dereka; na moment ufnie do niego przylgnęła, ukrywając twarz w ramieniu przyjaciela i uspokajając wirujący dokoła świat.
Mężczyzna objął ją mocno, rzucił wściekłe spojrzenie podopiecznym, mrużąc oczy, po czym syknął przez zęby:
– Jeszcze to sobie wyjaśnimy.
Potem poprowadził Ariene do drzwi, chwilę później wspinali się po schodach i zanim zorientowała się, co się stało, została posadzona na jego łóżku w pokoju, a sam Derek rozejrzał się dokoła za przyborami do opatrzenia rany.
– Nie trzeba – mruknęła i uniosła drżącą rękę do twarzy, jednak nie zdołała ani przywołać magii, ani jej za długo utrzymać.
– Trzeba – odparł twardo, widząc jej marne wysiłki, i podszedł do kobiety z wilgotnym materiałem oraz pudełkiem maści. – Ta jeszcze od ciebie, spokojnie – dodał, uchwyciwszy podejrzliwe spojrzenie.
Skinęła niechętnie głową i poddała się zabiegom, garbiąc plecy, przez co stała się zaskakująco malutka.
– Co tu robisz? – spytał wreszcie, z troską przemywając rozcięcie pod skronią. – Skrzywdził cię? – rzucił zaraz bardziej ponuro.
Nie zrozumiała pytania. Spojrzała na Dereka zdumiona, zastanawiając się, czy miał na myśli tego, który ją uderzył.
Mężczyzna westchnął ciężko.
– Nie chodzi mi o zielonych – mruknął, nabierając trochę maści na palce i ostrożnie nakładając ją na opuchnięcie.
Teraz była jeszcze bardziej zdumiona. Nabrała powietrza i wreszcie potrząsnęła głową, ignorując przeszywający czaszkę ból. Przez ten ruch prawie wsadziła sobie palec Dereka do oka.
– Jesteśmy tu z zadaniem. I potrzebuję pomocy gildii, dlatego przyszłam – wyjaśniła uczciwie, unikając przyjaciela spojrzeniem; czemu w ogóle pomyślał, że wróciła, bo Cador…? – Jest szef? – pociągnęła wątek, porzucając rozmyślania.
– Jest, u siebie – przytaknął, przybrawszy bardziej ponurą minę. – Evan też – dodał niespodziewanie, unosząc wzrok na jej oczy.
Spojrzała na przyjaciela z umiarkowanym zainteresowaniem, które zaraz zmieniło się w rozbawienie jego napięciem przy oczekiwaniu na reakcję.
– Jak mu się powodzi? – spytała lekkim tonem, wypuszczając powietrze z niejaką ulgą; to było pokrzepiające, odkryć, że nie cała twoja przeszłość nie runęła w gruzach.
– Dobrze. Nadal żyje – skwitował, raz jeszcze sięgając po maść.
– Och, dość już – żachnęła się, odsuwając się od niego bardziej żartobliwie niż z prawdziwą niechęcią. – Lepiej mi. Po prostu… lepiej – dodała, wycofując się z zamiaru zdradzenia się z wątpliwościami.
Przytknęła dłoń do skroni i skupiła się na zaklęciu, zawieszając wzrok na kolanach.
Derek tymczasem nie spuszczał z niej spojrzenia, zakręciwszy słoiczek i teraz obracając go w palcach.
– Przyjechałaś tu z nim – bardziej stwierdził, niż spytał, na chwilę zainteresowawszy się trzymanym pojemnikiem.
Ariene przerwała leczenie i spojrzała na Dereka zdumiona, unosząc brwi.
– Oczywiście, że tak – mruknęła, nie do końca rozumiejąc, do czego młodzieniec się odnosił w wypowiedzi.
– Nie bałaś się? – spytał całkowicie szczerze, podnosząc się z klęczek i siadając obok niej na łóżku, jednak w odległości przypisanej przyjaciołom, nie kochankom.
Ariene ponownie nabrała powietrza, by od razu zaprzeczyć, gdy nagle uderzyła w nią świadomość całego dnia. Spokój i pewność siebie zniknęły, znów się skuliła, wciągając nogi na łóżko i opierając brodę na kolanach.
Derek przypatrywał się jej spokojnie.
– Myślisz, że mógł mnie znienawidzić? – szepnęła nieco łamiącym się głosem, zamykając oczy w akcie pogodzenia się ze szczerością.
Życie nie nauczyło jej szczerości.
– Za to, kim jesteś? – podchwycił, opierając się rękoma za sobą. – Za mordowanie? Za kradzieże, za wymuszenia? – wyliczył dodatkowo, spoglądając w sufit.
– Za moją bezduszność. Nawet nie wpadło mi do głowy w pierwszej chwili, by uwolnić tych niewolników. A potem nazywałam ich towarem. Patrzyli na mnie tak, jakbym to ja założyła im kajdany na ręce. I tak było, bo nie robiłam niczego, by je zdjąć – wychrypiała, ukrywając twarz w kolanach i kuląc się jak przed ciosem.
– To nie jest tak, że ktoś jest bez skazy, a ktoś jest spisany na straty – mruknął, delikatnie przesuwając dłonią po jej włosach. – Myślisz, że obrońcy robią tylko rzeczy honorowe oraz uczciwe, by utrzymać swych panów przy życiu? To zawód. Byłaś złodziejką, morderczynią, układałaś się z ludźmi swojego pokroju. On z pewnością też złamał wiele zasad, kiedy musiał. Ty chciałaś przeżyć, on chciał wywiązać się ze swojego zadania – wytłumaczył spokojnie, trochę zgaszonym głosem. – Jestem pewien, że cię nie znienawidził. To raczej niemożliwe przy tak silnym uczuciu.
Uniosła głowę i spojrzała na niego w milczeniu, niebieskie oczy nie wyrażały niczego konkretnego, jakby nie zrozumiała, co powiedział.
– Skąd wiesz? – spytała cicho.
– Widziałem trochę – mruknął wymijająco i potarł kark. – No, już. To w jakiej sprawie tu jesteś? – zmienił temat, objąwszy ją ramieniem w pocieszającym geście.
– Muszę wywieźć z Bryluen tych niewolników. I potrzebuję pożyczki – przyznała, uśmiechnąwszy się niepewnie do Dereka. – Myślisz, że szef w to wejdzie?
– W twoje interesy wchodził zawsze – odparł bardziej dziarsko, podnosząc się i podając Ariene dłoń. – Chodź, porozmawiamy z nim. Na pewno coś da się zrobić.
Wiedźma uśmiechnęła się i chwyciła jego rękę, wstając. Kiedy szła za przyjacielem do wyjścia, czuła ulgę oraz większy spokój, zupełnie jakby uwierzyła w słowa Dereka.
Teraz pozostawało udowodnić, że ten świat nie zepsuł jej doszczętnie.

Nie miał pojęcia, jakim cudem się to stało, ale trafili chyba na najbardziej zatłoczoną dzielnicę miasta. Klucząc między ludźmi i pilnując, by intensywnie ruda czupryna nie zniknęła mu z oczu, zaczął się zastanawiać, czy Ariene zrobiła to specjalnie – wysłała ich do miejsca, gdzie żadne nie mogło poczuć się komfortowo.
Inna sprawa, że najpewniej dostali średnio trudne zadanie, podczas gdy ona z Cadorem to trudniejsze. Co nie zmieniało faktu, że był naprawdę całą sytuacją zmartwiony, w końcu musiał uważać na zdenerwowaną Aithne.
Ulica zdawała się za wąska dla wypełniającego ją tłumu, zupełnie jakby znaleźli się w głównym korycie rwącej rzeki – rwącej w sposób specyficzny, bo nikt się tu nie spieszył, ale też nikt się nie zatrzymywał, dlatego ruch nie ustawał w intensywności. Przepychanie się między ludźmi było nawet nie irytujące, ale zwyczajnie wymagające dużo cierpliwości; zwykłe „przepraszam” nie działało, należało uciekać się do brutalnych metod.
A już najgorsze okazało się to, że Aithne należała do szybszych jednostek w tłumie i brnęła z zaskakującą wprawą, zostawiając młodego maga coraz bardziej i bardziej w tyle. Długo milczał, zwyczajnie usiłując nadążyć.
– Poczekaj chwilę – poprosił wreszcie, coraz bardziej zaniepokojony zwiększającą się ciasnotą w uliczce; to nie wróżyło dobrze spokojnej podróży.
Nie usłyszał odpowiedzi ani nie zauważył reakcji, zupełnie jakby niczego nie powiedział. Aithne nadal brnęła przed siebie ze wzrastającym tempem, bezpardonowo przepychając się przez tłum przy pomocy łokci, czasami powarkiwała cicho pod nosem, ale bez przekonania, wyraźnie speszona ilością mieszkańców Bryluen.
Errian mało honorowo korzystał z jej siły przebicia, przedzierając się wytrwale wśród przechodniów – spróbował sięgnąć do łokcia dziewczyny, jednak dwukrotnie nie trafił. Już sam nie wiedział, czy bardziej był zły, czy przestraszony.
– Aithne! – powtórzył głośniej, ignorując niezadowolone spojrzenie, jakie posłał mu naprawdę rosły, a w dodatku uzbrojony mężczyzna.
Zupełnie jakby ogłuchła! Zastanowił się, co mogło być powodem tego zachowania i doszedł do wniosku, że naprawdę źle się tu czuła. Nie dziwiło go to, ale to lada moment doprowadzi go do zawału serca.
– Kurwa – rzucił przez zęby, bezceremonialnie odepchnął z drogi brudną, odzianą w poszarpane szmaty kobietę i wreszcie dopadł do upadłej, zaciskając dłoń na jej łokciu z siłą nieco większą, niż zamierzał.
Aithne drgnęła gwałtownie i szybko się obróciła z niepokojącym błyskiem w oczach. Widział, że planowała odpowiedzieć przy pomocy prawego lub lewego sierpowego, ale w porę się zorientowała, że to on; zmarszczyła czoło i wypuściła powietrze, trochę się rozluźniając.
– Co? – mruknęła jakby zgaszona, rozglądając się ukradkiem z czujnością.
– W ogóle mnie nie słuchasz – stwierdził, nie zwracając uwagi na potrącających go przechodniów oraz na ich niezadowolone powarkiwania. – Zejdźmy na bok, tam powinno być ciszej – dodał, ciągnąc ją w stronę jednej z uliczek.
Nie protestowała, podreptała posłusznie za nim, łypiąc groźnie na mijających ich ludzi, jakby podejrzewała wszystkich o natychmiastowy atak.
Errian stanął pod ścianą, ustawiwszy przed sobą dziewczynę, żeby miała za plecami mur. Przytrzymał ją za ramiona, z ulgą zauważając, że śmiało patrzyła mu w oczy. To go trochę uspokoiło; uśmiechnął się ciepło, odetchnąwszy głęboko.
– Co się dzieje? – spytał cicho, ale nadal dobrze słyszalnie.
Za jego plecami płynął szary, leniwy tłum ludzi, głosy zlewały się w miarowy, trudny do zidentyfikowania bełkot. Idealnie wpasowywał się w ponure, zaniedbane, brudne miasto.
Aithne westchnęła, opuszczając wzrok na jego tors. Niepewnie zacisnęła dłoń na sfatygowanej podróżnej koszuli maga, zagryzając wargę.
– Martwię się – przyznała niechętnie, na moment zamykając oczy.
– O Anabde? – odgadł od razu, pochylając się tak, by oprzeć swoje czoło o jej; ciepły oddech upadłej połaskotał go w twarz.
– Też – przytaknęła, nieco rozpaczliwie przyciągając go bliżej za trzymaną koszulę, co młodzieńca zdziwiło. – Ale wierzę w nią. Zawsze radziła sobie beze mnie, teraz na pewno też tak będzie. Martwię się, ale wierzę, że będzie dobrze – powtórzyła uparcie, uśmiechając się blado. – Teraz bardziej martwię się o ciebie – dokończyła niechętnie, odwracając wzrok.
Errian uniósł brwi, szczerze zaskoczony. Dłuższą chwilę analizował jej słowa, aż wreszcie doszedł do wniosku, że nie rozumiał. Nawet mimo niespodziewanej fali czułości, która go zalała.
– Czemu o mnie? – nacisnął delikatnie, odgarniając kosmyk włosów z jej twarzy i zakładając go za ucho.
Zerknął krótko na wychodzącego z zaułka mężczyznę, który przyjrzał się im przeciągle; Errianowi nie spodobał się wyraz jego oczu, dlatego zupełnie odruchowo sięgnął po czwarty poziom magii, przygotowując się do obrony. Nieznajomy jednak bez słowa ich minął, zostawiając w spokoju.
Aithne nawet tego nie zauważyła.
– To środowisko jest niebezpieczne i wcale go nie znasz. W dodatku ta dzielnica wydaje się naprawdę zaludniona, to nie działa na naszą korzyść. Nie chcę, żeby coś ci się stało, powinniśmy… – mamrotała szybko, w przerwach na zaczerpnięcie oddechu przygryzając wargę.
Umilkła, kiedy zasłonił jej usta dłonią. Doskonale maskował dobrotliwe rozbawienie, starając się wyglądać w miarę poważnie. Musiał jednak przyznać, że go rozczuliła; co prawda to okrutne, że w niego nie wierzyła, ale z takim brakiem wiary mógł żyć.
– Spokojnie – poprosił z uśmiechem. – Jesteśmy tu we dwoje, nic się nie stanie. Na początek mi nie uciekaj – dodał i pogłaskał ją po policzku.
Niepewnie skinęła głową, ale nie wyglądała na całkowicie przekonaną. Przynajmniej nie zamierzała się kłócić, to zdecydowanie ułatwi współpracę.
– No to jakiekolwiek pomysły? – spytał zaraz, odsuwając się od niej pół kroku, by rozejrzeć się po okolicy.
Aithne wykrzywiła usta, sunąc spojrzeniem dokoła, po chwili jednak straciła zainteresowanie główną ulicą i zajrzała do zaułka, przy którym stali.
Tamta część dzielnicy, zupełnie inaczej niż ta, gdzie byli, zdawała się być opuszczona, prawie niezamieszkana, jakby wąski przesmyk prowadził do innego świata. Dziewczyna przymrużyła oczy, przyglądając się poruszającym się po ścianach cieniom.
– Moglibyśmy spróbować w jakiejś karczmie, tam często się plotkuje – podsunął Errian, skupiony na zatłoczonej części dzielnicy. – Nie sądzę, by mieli tu coś takiego, jak targ – skwitował pod nosem sceptycznie.
Upadła pociągnęła go za rękaw, uprzednio drgnąwszy, jakby już chciała ruszać. Przypomniała sobie jednak, że prosił, by mu nie znikała, dlatego zwróciła na niego większą uwagę, ale nie spojrzała w jego stronę.
– Mam lepszy plan – odparła, uśmiechając się złowieszczo, co nie mogło wróżyć niczego dobrego, zwłaszcza dla nich samych.
Dłużej nie czekała, prześlizgnęła się przy młodym magu i ruszyła śmiałym krokiem do celu, nie oglądając się za siebie. Tym razem wyglądała dokładnie tak, jakby znalazła się w swoim żywiole.
Errian, chwilę biernie za nią patrząc, zmartwił się o przyszły los mieszkańców Bryluen. Musiała obmyślić coś bardzo w jej stylu. Niestety.
Westchnął, uśmiechnął się rozbawiony i poszedł za nią, niezbyt przejęty kolejnym pakowaniem się w tarapaty. Ot, dzień jak co dzień, prawda?
Aithne tymczasem dotarła do skraju uliczki, zatrzymała się przy rogu i przylgnęła plecami do chłodnego kamienia. Odetchnęła głęboko, ostrożnie się wychyliła i rozejrzała, by rozeznać się w sytuacji. Miała nadzieję, że dobrze oszacowała, bo nie chciała przyznawać się przed Errianem do pomyłki.
Ośmiu mężczyzn siedzących przed otwartymi drzwiami magazynu. Musieli właśnie przyjąć towar, ponieważ dokoła zalegały skrzynki oraz beczki – na niektórych przycupnęli, inni zajęli miejsca na ziemi. Wszyscy byli pogrążeni w rozmowie, od czasu do czasu rechotali serdecznie. Zdawali się być bardzo zadowoleni z całego dnia.
Dziewczyna skinęła do siebie głową i odepchnęła się od ściany, ruszając do, najpewniej, przemytników, nim Errian zdążył ją powstrzymać. Młodzieniec westchnął ciężko i stanął zrezygnowany, postanawiając na razie się nie wtrącać.
Istniała możliwość, że upadła sobie poradzi, a on już zauważył, że działał na ludzi z tego środowiska jak płachta na byka. W razie czego – wtrąci się.
– Ej! – zawołała Aithne, kiedy kilka niechętnych oczu się na nią zwróciło. – Mam parę pytań – oznajmiła, zatrzymując się nieopodal mężczyzn.
Przemytnicy wymienili spojrzenia; cisza, która zaległa, pełna była napięcia oraz pewnego niepokoju, który udzielił się także Errianowi. Młodzieniec ledwo powstrzymał się od ruszenia do upadłej – tylko zacisnął dłonie w pięści, marszcząc czoło, kiedy obserwował całą scenę.
Wreszcie jeden z mężczyzn wstał, przytłaczając dziewczynę swoją posturą. Nie zwróciła na to uwagi i nie okazała nawet cienia strachu, lekko tylko zadarła głowę, by nadal widzieć twarz nieznajomego. Jej zachowanie sprowokowało jedną sekundę zawahania, jakby taka postawa była naprawdę zaskakująca.
– Skąd głupi pomysł, że udzielimy ci odpowiedzi? – parsknął z pogardą, wykrzywiając usta w paskudnym uśmiechu.
Aithne uśmiechnęła się równie albo i nawet bardziej obleśnie, naprężając plecy, by stać się nieco większą w niepokojącej sytuacji. Nie istniało w niej nic ze zmieszania bądź obaw, co Erriana zawsze trochę zdumiewało – znał ją bliżej z tej słabej, potrzebującej ochrony strony, tymczasem często odkrywał niespodziewanie, że ich role się odwróciły i nagle to on był ukryty pod jej opiekuńczymi skrzydłami rozpostartymi na pewności siebie oraz brawurze.
– Jeśli ich nie udzielicie, sama je sobie wezmę – poinformowała uprzejmym głosem, mrużąc błyszczące dziko oczy.
Mężczyzna zaniósł się śmiechem, kumple mu zawtórowali. Upadła z niezwykłą dla niej cierpliwością czekała, aż przemytnicy się uspokoją i stanie się możliwe kontynuowanie rozmowy.
Errian, wpatrując się w ukochaną, czuł zbliżającą się katastrofę, dlatego mimowolnie się napiął. Nie przewidział jednak, że katastrofa nadejdzie zza jego pleców.
Ktoś pchnął go w łopatki z taką siłą, że nie zdołał utrzymać się na nogach – poleciał bezwładnie w przód, ziemia uciekła mu spod stóp i sekundę później lądował na twardo ubitej glebie, niezdarnie podpierając się ręką, by uchronić się od bolesnego uderzenia.
Nie zdołał jednak ocalić prawego policzka oraz skroni; drobne kamyki rozorały mu skórę, a ból rozniósł się w czaszce nieprzyjemnym ćmieniem. Nim zorientował się w sytuacji i spróbował podnieść, poczuł na plecach ciężkiego buta, który przycisnął go z powrotem do ziemi. Stęknął, obracając głowę tak, by dojrzeć napastnika.
Mężczyzna, który ich mijał przy wyjściu z uliczki. Errian przymrużył oczy, przeciwko czemu zaprotestowała bólem zakrwawiona skroń.
– No to bierz – zaproponował nieznajomy, z szelmowskim uśmiechem wpatrując się w stojącą nieruchomo, wyraźnie oszołomioną Aithne.
Mag ostrożnie napiął mięśnie, by sprawdzić, na ile swobody może sobie w tej sytuacji pozwolić; zamierzał wykaraskać się z tarapatów w sposób spokojny, z głową, ale w tym momencie coś go tknęło. Zastygł na ułamek sekundy, a potem odnalazł spojrzeniem widzianą z przedziwnej perspektywy upadłą.
To nie mogło się dobrze skończyć.
Zmiana nastąpiła w czasie nie dłuższym niż uderzenie serca. Puste, zaskoczone oczy Aithne momentalnie pociemniały, przyczaił się w nich prawdziwy obłęd. Pochyliła głowę, ogniście rude włosy opadły na twarz, usta wykrzywiły się w grymasie.
Postawiła pierwsze kroki w stronę młodego maga oraz niespodziewanego przybysza, ale wtedy ktoś złapał ją za ramię i szarpnął w tył tak mocno, że poleciała bezwładnie na plecy, rozbijając ciałem jedną ze skrzynek. Errian zachłysnął się powietrzem i momentalnie naparł na nogę przeciwnika, przywołując do siebie trzeci poziom magii mentalnej.
Impuls zaklęcia odepchnął nieznajomego, umożliwiając młodzieńcowi zerwanie się z ziemi, nim jednak zdołał odzyskać zachwianą równowagę, musiał uskakiwać w bok przed lecącym bezwładnie kolejnym mężczyzną.
Aithne zawarczała przeciągle, płynnie się obracając i wyprowadzając następny cios w tego, kto spróbował zaatakować ją od tyłu. Uderzenie w głowę było tak mocne oraz celne, że przemytnik osunął się nieprzytomny na ziemię. Upadła natomiast znów spróbowała ruszyć do Erriana, ale po raz kolejny ją powstrzymano – młody mag ujrzał w jej oczach, że to tylko pogarszało sytuację, postanowił zatem samodzielnie rozprawić się ze swoim problemem.
Nie zdążył; poczuł znajomy oraz znienawidzony ból szczęki, świat eksplodował najpierw czarną plamą, potem białymi iskierkami, metaliczny posmak znów rozszedł się w ustach. Errian zachwiał się, przykładając z wyczuciem dłoń do twarzy w miejscu, w którym otrzymał cios, i ponuro zastanawiając się, czy jego zęby dotrwają późnej starości.
Odruchowo przywołał kolejny impuls magiczny, tym razem kształtując pod swoją wolę wiatr, dzięki czemu pozbył się irytującego mężczyzny na okres nieco dłuższy niż pół sekundy. W popłochu rozejrzał się dokoła, szukając czegoś, co powstrzymałoby obłęd bezsensownej walki, i wtedy dostrzegł leżący niewinnie na skrzynkach pistolet. Nieduży, dość toporny, ale nikt nie pomyślał, by z niego skorzystać.
Uznał więc, że to przeznaczenie i broń czekała na niego.
Skoczył do upatrzonego celu, porwał kawałek metalu i chwycił go pewnie, celując najpierw w jednego, potem w drugiego przemytnika, ale nikt nie zwrócił uwagi na przemykającego między ich nogami drobnego chłopaczka.
O wiele poważniejszym problemem okazała się Aithne, która znokautowała już trzech i nadal wytrwale odpierała ataki, a na jej ustach błąkał się radosny, zwiastujący dziki śmiech uśmiech.
Errian zacisnął zęby, uniósł broń nad głowę, lufę kierując w niebo, i oddał dwa strzały raz za razem, z kamienną miną znosząc huk, który rozniósł się dokoła.
Zebrani zastygli i przenieśli na młodego maga dziwnie zdruzgotane spojrzenia. Młodzieniec nie zrozumiał ich wymowy, powoli opuścił pistolet i przyjrzał się każdemu z osobna w napięciu.
– Moglibyśmy porozmawiać teraz w spoko…? – zaczął nieznacznie drżącym głosem, ignorując dyskomfort mówienia wynikający z odniesionych obrażeń.
– Ty skurwysynie – usłyszał w odpowiedzi, co już zupełnie zbiło go z tropu.
– Zarżnąć gnoja! – zawtórował mu kolejny głos.
Errian i Aithne wymienili zdumione spojrzenia.
W następnej chwili upadłą chwycono mocno za ramiona, uniemożliwiając interwencję, a nadal zdezorientowany mag poczuł zimne ostrze przytknięte do rozgrzanej skóry na szyi. Zastygł, unosząc wysoko brwi – nie było w nim aktualnie nawet strachu, bo zupełnie nie rozumiał zaistniałej sytuacji.
– Żadne uliczne ścierwo nie będzie tykało świętej broni szefa – syknął mu do ucha jeden z mężczyzn, napinając ramię, młody mag poczuł, jak metal przyciska się do gardła.
Aithne wydała z siebie niski, zwierzęcy krzyk. Wyrwała z uścisku drobniejszego mężczyzny ramię, które wykorzystała tylko do zerwania z płaszcza szmaragdowej spinki.
W następnej sekundzie rozpostarte szeroko skrzydła odtrąciły oszołomionych oprawców i skupiły na sobie wzrok przemytnika trzymającego w garści Erriana. Powietrze w uliczce aż zawibrowało od rosnącego natężenia magii.
– Ai! – syknął młody mag, wyczuwszy, że poziom za poziomem rośnie coraz bardziej, zbliżając się do niebezpiecznych granic, a upadła nie wyglądała na kogoś racjonalnie myślącego.
Przeklęta drgnęła lekko, jakby jego głos obudził ją z transu, mrugnęła, po czym machnęła niedbale ręką, mrużąc oczy. Czarna mgła oplotła ciało mężczyzny, szarpnęła go w stronę najbliższej ściany i dosłownie rozerwała na strzępy trzymany przez niego sztylet. Nikt inny nie odważył się w uliczce poruszyć, choć nie do końca wynikało to ze strachu.
Errian roztarł zaczerwienioną skórę szyi, przypatrując się przytomnym jeszcze mężczyznom w zamyśleniu. Z bliżej nieznanych mu przyczyn odniósł wrażenie, że zebrani odczuwali do Aithne szacunek w związku z tym, kim była, a tego jeszcze ich grupa nie miała przyjemności doświadczyć – zawsze sprowadzało się to do przerażenia.
– Nigdy więcej mu nie groź – syknęła tymczasem upadła, niewzruszona wbitymi w nią spojrzeniami. – Transport niewolników, w którym była młoda trzynastka. W ostatnich tygodniach. Do kogo? – zapytała z naciskiem, przypatrując się unieruchomionemu magią przemytnikowi.
Errian przez ten czas przeszedł do skrzynki, z której wziął pistolet, uśmiechnął się przepraszająco i grzecznie broń odłożył, jeszcze na wszelki wypadek strzepując z niej pyłek kurzu. W końcu nie chciał nikogo urazić, raczej sprowokować cywilizowaną rozmowę.
– Nie znamy szczegółów – charknął mężczyzna, przypatrując się Aithne zmrużonymi oczami. – Ale ostatnio wwożono do miasta ludzi dla nietykalnych. Tych nie ruszysz, upadła, są jak cienie ukryte w nieprzeniknionej ciemności – zastrzegł, wykrzywiając z kpiną usta.
Aithne jeszcze chwilę się w niego wpatrywała, by ostatecznie opuścić rękę i cofnąć magię. Przemytnik opadł na kolana, z ulgą oddychając pełną piersią, nie spuścił jednak spojrzenia z Przeklętej.
Dziewczyna tymczasem przypięła spinkę i obróciła się do stojącego obok Erriana.
– Wracajmy do reszty, tyle powinno Ariene pomóc – mruknęła, niepewnie sięgając dłonią do jego policzka.
Przesunęła palcami po ubabranej krwią skórze, ściągnęła brwi, po czym odwróciła się i, chwyciwszy jego rękę, ruszyła z powrotem do płynącego główną ulicą tłumu.
Errian ani razu nie obejrzał się na przemytników, zrównał krok z upadłą i uśmiechnął się do niej pocieszająco, by udowodnić, że nic takiego się nie stało.
Natomiast zaglądający chwilę temu śmierci w oczy mężczyzna odetchnął głęboko.
– Ja pierdolę.