Budynek nic
się nie zmienił. Nadal niepozorny, strzelisty i jakby wąski, wciśnięty niemal
na siłę między dwie krępe kamienice. Ciemne ściany, jeszcze ciemniejsze przy
samej ziemi, część okien brudna i zasłonięta, część przetarta i prawie czysta.
Poobdzierane framugi, nędzne resztki okiennic, pokryte warstwą błota stopnie
prowadzące do frontowego wejścia, to wszystko przywodziło na myśl nędzę.
I o to
chodziło, dzięki temu nikt się tutejszych mieszkańców nie czepiał. Jedynym
szczegółem świadczącym o lepszym życiu w tym miejscu był zapach – nie cuchnęło
tak bardzo ściekami oraz nieczystościami, okolica pozostawała we względnej
czystości w porównaniu do reszty Bryluen.
Ariene
westchnęła głęboko i przymknęła oczy, odchylając głowę. Poszukała w sobie siły,
by zdołać wejść do gildii i nie mieć im za złe tego, co z niej zrobili. Była
wdzięczna, że żyła, że dali jej szansę wyjść na prostą, ale dopiero dziś z
pełną wyrazistością ujrzała, jak bardzo zatarło się u niej postrzeganie dobra
oraz zła.
Ten świat
całkiem ją pochłonął, pod pewnymi względami zniszczył – nawet nie zdawała sobie
z tego sprawy, żyła w zgodzie z sumieniem, od dziecka nauczona, że tak wygląda
świat. Teraz ujrzała, jak to w rzeczywistości było, w spojrzeniu tych ludzi.
I… i Cadora.
– Witamy w
domu – szepnęła z goryczą, znów otwierając oczy i spoglądając na wzbudzający
tak skrajne uczucia budynek.
Pokręciła do
siebie głową, poprawiła związane w kitkę włosy i, ponaglana myślą o czekających
na jej powrót ludziach, ruszyła śmiało do stopni. Pocieszała ją świadomość, że
rzeczywiście wracała do domu, nieważne jaki on w istocie był.
Ledwo znalazła
się w cieniu siedziby i dotknęła zaśniedziałej klamki, na jej twarzy pojawił
się już niemal zapomniany wyraz chłodnej obojętności przełamany chytrym,
niepokojącym półuśmieszkiem.
Przekroczyła
próg w ciszy, stając w korytarzyku z wąskimi schodami prowadzącymi na piętro.
Pomieszczenie sprawiało klaustrofobiczne, obskurne wrażenie, a stopnie
wyglądały tak, jakby miały się załamać pod pierwszym przechodniem. Po prawej stronie
stało otworem przejście do wspólnego pokoju, gdzie wszyscy się spotykali,
rozmawiali, bili, pili, jedli oraz odpoczywali. Prowizoryczna kuchnia
znajdowała się na tyłach siedziby, jeszcze mniejsza niż korytarz, bardziej
zagracona, ale czysta – a przynajmniej była czysta, gdy Ariene tu mieszkała. Na
piętrach miejsce przeznaczono na pokoje oraz sypialnie, część zawsze stała
pusta; wrzucało się do nich tych, którzy byli zbyt pijani, by zostać w pokoju
wspólnym, a którzy nie mieli na tyle dobrych przyjaciół, by odeskortowano ich
do własnej sypialni.
Ariene, stojąc
w znajomym, kojarzącym się ze specyficzną, ale szczęśliwą młodością
korytarzyku, poczuła, jak serce zalewa fala ciepła. Cokolwiek się nie działo,
tu zawsze odnajdywała ludzi, którzy nie pytali i nie oceniali. Rozumieli,
pomagali, dokuczali – stali się jej rodziną. Nie miała takiej po utraceniu domu
ani też po odejściu z gildii.
Dlatego
rozluźniła napięte mięśnie i śmiało skręciła do pokoju wspólnego, nagle
odnosząc wrażenie, jakby cofnęła się w czasie.
Po każdym
skończonym zadaniu wpadała do budynku z rozwianym włosem i skrzącymi się
oczami. Stawała w progu, przytrzymywała się framugi i przechylała się w przód,
uśmiechając się dziewczęco oraz radośnie. Ogarniała spojrzeniem zebranych,
szczerzyła do nich zęby, do niektórych wołała po imieniu, by zaraz zadać
najważniejsze na świecie pytanie – kto ze mną pije? Wszyscy byli chętni, a
jeśli ktoś nie był, to znaczy, że znajdował się poza gildią. Potem ponure mury
wypełniał śmiech, wypełniały kpiny oraz droczenie się, a ona była
najszczęśliwszą, mimo że zepsutą przez tę rzeczywistość, dziewczyną na świecie.
Teraz
zachowała się bardzo podobnie. Zatrzymała się w progu, chwytając framugę i
pochylając się, z lekkim, zabarwionym ulgą uśmiechem przesunęła spojrzeniem po
pokoju o tak znajomym wystroju, ogarniając panujący w środku rozgardiasz.
Dokładnie tak,
jakby zatrzymano czas wraz z jej ostatnim opuszczeniem bezpiecznych murów.
Otworzyła usta, odruchowo chcąc zawołać Starego Johna, który zdawał się być
przyrośnięty do nadłamanego bujanego fotela stojącego w rogu pomieszczenia. Od
dnia, kiedy zjawiła się w gildii, aż do dnia, kiedy ją opuściła, on siedział
tam całe dnie.
Ale nie było
Starego Johna.
Poczuła dziwną
pustkę, w którą w jednej chwili runęła, zachłystując się rzeczywistością. Kiedy
po raz drugi, bardziej obłędnie, potoczyła spojrzeniem po pokoju, dostrzegła
wiele zmian, wiele szczegółów, wiele rzeczy – nie zgadzały się one ani ze
wspomnieniami, ani z nadziejami pielęgnowanymi po cichu w sercu.
Niespodziewanie
znalazła się nie w domu, ale w obcym miejscu. Z obcymi ludźmi, na których
popatrzyła szeroko otwartymi, zdruzgotanymi oczami. Ręce utrzymujące ciężar
ciała zadrżały lekko, gdy próbowała się uspokoić i znaleźć w sobie siłę.
Została
zauważona chwilę potem, dwóch rosłych młodzieńców wstało, trzeci splunął na
podłogę, czwarty odrzucił ostatni nożyk, wbijając go w ścianę, na której
wisiała czyjaś karykatura nabazgrana ołówkiem.
Ariene
wzdrygnęła się, przypominając sobie, że Chytry też zawsze pluł na ziemię, a ona
zawsze deptała go za to po stopach, aż się oduczył. Ale to nie był Chytry i
żaden z nich nie ucieszył się na jej widok.
A na pewno nie
tak, jak chciała, by mieszkańcy gildii się ucieszyli.
Uśmiechnęli
się drwiąco i ruszyli w jej stronę, jeden wcisnął ręce do kieszeni, drugi
skrzyżował je za głową, trzeci trzymał się bardziej z tyłu, ostatni podniósł
się tylko po to, by wyjąć ze zdewastowanej ściany noże.
Ariene
opuściła trochę bezwładnie ręce, stając prosto i spoglądając na zbliżających
się nieznajomych pustym wzrokiem. Nie mogła otrząsnąć się z szoku, z nagłego
poczucia dojmującej pustki, z całego chłodu, który niespodziewanie ją ogarnął –
stała się bezwolną kukłą z obciętymi sznurkami, przez co lalkarz nie mógł nią
kierować. Przynajmniej nie straciła jeszcze równego oddechu.
– Co tu
robisz, ślicznotko? – zapytał jeden, łapiąc ją za ramię i wyciągając na środek
pokoju, przez co znalazła się pomiędzy obcymi mężczyznami.
Z
nienaturalnym spokojem odzyskała utraconą równowagę i znowu stanęła prosto,
trochę jak sparaliżowana. Zapatrzyła się w zakurzone okno, czując na sobie
przeszywające spojrzenia, pożądliwe oraz pogardliwe. Nadal oddychała równo.
– Przyszłaś
dotrzymać nam towarzystwa? – dodał kolejny, pochylając się tak, by znaleźć się
w jej polu widzenia.
Nie dostrzegła
go nawet; powoli na jej twarz wracał chłodno obojętny wyraz, powoli cofała się
do zmiany, która zaszła w niej tuż pod budynkiem gildii.
–
Niekoniecznie – odparła ozięble, nabrawszy głębokiego wdechu. – Mam interes do
szefa – zakomunikowała, nie potrafiąc jednak zmusić ciała do współpracy, jakby
przestało należeć do niej.
– Doprawdy?
Jaki to interes możesz mieć do naszego szefa? – wykpił wysoki blondyn,
szczerząc złowieszczo zęby w uśmiechu.
– Może
sprawdźmy, czy się nadaje do jakichkolwiek interesów? – zaproponował na to jego
krótkowłosy kumpel, postępując krok w stronę wiedźmy i kładąc dłonie na jej
biodrach.
Wreszcie
przeszył ją dreszcz, ciało zareagowało na rozpaczliwe wołanie umysłu i
pozwoliło głowie obrócić się do nieznajomego młodzieńca. Kobieta spojrzała mu
prosto w oczy, unosząc kącik ust w nieprzyjemnym uśmieszku.
– Zmuś mnie –
szepnęła, stanowczym ruchem odtrącając ręce, ale nie cofnęła się, by nie wyjść
na kogoś, kto się przestraszył sytuacji.
Zupełnie nie
była przygotowana na to, co nadeszło w następnej sekundzie. Nawet nie wpadło
jej to do głowy, nie zastanowiła się nad możliwością, a już po chwili
oszałamiał ją eksplodujący w czaszce ból. Białe oraz czarne plamy całkowicie ją
oślepiły, straciła równowagę i osunęła się na podłogę, przełykając metaliczny
posmak w ustach.
Spróbowała
zorientować się w kierunkach, ale cios był tak silny, że nadal wszystko
wirowało, dlatego bała się otwierać oczy. I dobrze zrobiła, bo kopnięcie
twardego buta mogło sięgnąć powyżej kości policzkowej; w ten sposób nie została
zbyt ciężko ranna, ale poczuła ściekającą po policzku krew. Przewróciła się na
podłogę, łapiąc oddech i poświęcając ten czas na zebranie w sobie siły oraz
otrząśnięcie się z szoku.
– Szmata –
skomentował ktoś nad jej głową.
Inna osoba
przestąpiła z nogi na nogę, po chwili sięgnięto po jej ramię i ją podniesiono,
by stanęła w miarę prosto. Pozwoliła na to, bo w ten sposób będzie w stanie
kopnąć młodzieńca przed sobą i wywrócić naporem ciała tego, który ją trzymał.
Przygotowała
się do ciosu, ignorując czyjąś dłoń, która złapała ją za brodę i obróciła siłą
głowę na bok.
– Puść ją,
szczylu – rozległo się od progu, głos był niski, drżący od złości oraz cudownie
znajomy.
To były
sekundy, kiedy młodzieńcy zastygali w zdumieniu, a Ariene z trudem otwierała
oczy, teraz dopiero odkrywając, czemu to tyle ją kosztowało – jedno musiało być
zapuchnięte, pewnie oberwała w jego okolice przy którymś ciosie.
Zdołała jednak
zogniskować spojrzenie na stojącym w progu mężczyźnie; ciemnowłosy, smukły,
przystojny w taki sposób, że żadna szanująca się kobieta nie mogła ominąć go
wzrokiem na ulicy.
Dla niej w tym
momencie był po prostu ratunkiem, którego potrzebowała bardziej nawet od
powietrza.
–
Powiedziałem: puszczaj ją – zażądał warkliwie, wpadając do pomieszczenia niczym
burza i odtrącając z drogi jednego z młodzieńców.
Ariene
straciła oparcie w dotychczasowym towarzyszu, ale natychmiast znalazła się w
ramionach Dereka; na moment ufnie do niego przylgnęła, ukrywając twarz w
ramieniu przyjaciela i uspokajając wirujący dokoła świat.
Mężczyzna
objął ją mocno, rzucił wściekłe spojrzenie podopiecznym, mrużąc oczy, po czym
syknął przez zęby:
– Jeszcze to
sobie wyjaśnimy.
Potem
poprowadził Ariene do drzwi, chwilę później wspinali się po schodach i zanim zorientowała
się, co się stało, została posadzona na jego łóżku w pokoju, a sam Derek
rozejrzał się dokoła za przyborami do opatrzenia rany.
– Nie trzeba –
mruknęła i uniosła drżącą rękę do twarzy, jednak nie zdołała ani przywołać
magii, ani jej za długo utrzymać.
– Trzeba –
odparł twardo, widząc jej marne wysiłki, i podszedł do kobiety z wilgotnym
materiałem oraz pudełkiem maści. – Ta jeszcze od ciebie, spokojnie – dodał,
uchwyciwszy podejrzliwe spojrzenie.
Skinęła
niechętnie głową i poddała się zabiegom, garbiąc plecy, przez co stała się
zaskakująco malutka.
– Co tu
robisz? – spytał wreszcie, z troską przemywając rozcięcie pod skronią. –
Skrzywdził cię? – rzucił zaraz bardziej ponuro.
Nie zrozumiała
pytania. Spojrzała na Dereka zdumiona, zastanawiając się, czy miał na myśli
tego, który ją uderzył.
Mężczyzna
westchnął ciężko.
– Nie chodzi
mi o zielonych – mruknął, nabierając trochę maści na palce i ostrożnie
nakładając ją na opuchnięcie.
Teraz była
jeszcze bardziej zdumiona. Nabrała powietrza i wreszcie potrząsnęła głową,
ignorując przeszywający czaszkę ból. Przez ten ruch prawie wsadziła sobie palec
Dereka do oka.
– Jesteśmy tu
z zadaniem. I potrzebuję pomocy gildii, dlatego przyszłam – wyjaśniła uczciwie,
unikając przyjaciela spojrzeniem; czemu w ogóle pomyślał, że wróciła, bo
Cador…? – Jest szef? – pociągnęła wątek, porzucając rozmyślania.
– Jest, u
siebie – przytaknął, przybrawszy bardziej ponurą minę. – Evan też – dodał
niespodziewanie, unosząc wzrok na jej oczy.
Spojrzała na
przyjaciela z umiarkowanym zainteresowaniem, które zaraz zmieniło się w
rozbawienie jego napięciem przy oczekiwaniu na reakcję.
– Jak mu się
powodzi? – spytała lekkim tonem, wypuszczając powietrze z niejaką ulgą; to było
pokrzepiające, odkryć, że nie cała twoja przeszłość nie runęła w gruzach.
– Dobrze.
Nadal żyje – skwitował, raz jeszcze sięgając po maść.
– Och, dość
już – żachnęła się, odsuwając się od niego bardziej żartobliwie niż z prawdziwą
niechęcią. – Lepiej mi. Po prostu… lepiej – dodała, wycofując się z zamiaru
zdradzenia się z wątpliwościami.
Przytknęła
dłoń do skroni i skupiła się na zaklęciu, zawieszając wzrok na kolanach.
Derek
tymczasem nie spuszczał z niej spojrzenia, zakręciwszy słoiczek i teraz
obracając go w palcach.
– Przyjechałaś
tu z nim – bardziej stwierdził, niż spytał, na chwilę zainteresowawszy się
trzymanym pojemnikiem.
Ariene
przerwała leczenie i spojrzała na Dereka zdumiona, unosząc brwi.
– Oczywiście,
że tak – mruknęła, nie do końca rozumiejąc, do czego młodzieniec się odnosił w
wypowiedzi.
– Nie bałaś
się? – spytał całkowicie szczerze, podnosząc się z klęczek i siadając obok niej
na łóżku, jednak w odległości przypisanej przyjaciołom, nie kochankom.
Ariene
ponownie nabrała powietrza, by od razu zaprzeczyć, gdy nagle uderzyła w nią
świadomość całego dnia. Spokój i pewność siebie zniknęły, znów się skuliła,
wciągając nogi na łóżko i opierając brodę na kolanach.
Derek
przypatrywał się jej spokojnie.
– Myślisz, że
mógł mnie znienawidzić? – szepnęła nieco łamiącym się głosem, zamykając oczy w
akcie pogodzenia się ze szczerością.
Życie nie
nauczyło jej szczerości.
– Za to, kim
jesteś? – podchwycił, opierając się rękoma za sobą. – Za mordowanie? Za
kradzieże, za wymuszenia? – wyliczył dodatkowo, spoglądając w sufit.
– Za moją
bezduszność. Nawet nie wpadło mi do głowy w pierwszej chwili, by uwolnić tych
niewolników. A potem nazywałam ich towarem. Patrzyli na mnie tak, jakbym to ja
założyła im kajdany na ręce. I tak było, bo nie robiłam niczego, by je zdjąć –
wychrypiała, ukrywając twarz w kolanach i kuląc się jak przed ciosem.
– To nie jest
tak, że ktoś jest bez skazy, a ktoś jest spisany na straty – mruknął,
delikatnie przesuwając dłonią po jej włosach. – Myślisz, że obrońcy robią tylko
rzeczy honorowe oraz uczciwe, by utrzymać swych panów przy życiu? To zawód.
Byłaś złodziejką, morderczynią, układałaś się z ludźmi swojego pokroju. On z
pewnością też złamał wiele zasad, kiedy musiał. Ty chciałaś przeżyć, on chciał
wywiązać się ze swojego zadania – wytłumaczył spokojnie, trochę zgaszonym
głosem. – Jestem pewien, że cię nie znienawidził. To raczej niemożliwe przy tak
silnym uczuciu.
Uniosła głowę
i spojrzała na niego w milczeniu, niebieskie oczy nie wyrażały niczego
konkretnego, jakby nie zrozumiała, co powiedział.
– Skąd wiesz?
– spytała cicho.
– Widziałem
trochę – mruknął wymijająco i potarł kark. – No, już. To w jakiej sprawie tu
jesteś? – zmienił temat, objąwszy ją ramieniem w pocieszającym geście.
– Muszę
wywieźć z Bryluen tych niewolników. I potrzebuję pożyczki – przyznała,
uśmiechnąwszy się niepewnie do Dereka. – Myślisz, że szef w to wejdzie?
– W twoje
interesy wchodził zawsze – odparł bardziej dziarsko, podnosząc się i podając
Ariene dłoń. – Chodź, porozmawiamy z nim. Na pewno coś da się zrobić.
Wiedźma
uśmiechnęła się i chwyciła jego rękę, wstając. Kiedy szła za przyjacielem do
wyjścia, czuła ulgę oraz większy spokój, zupełnie jakby uwierzyła w słowa
Dereka.
Teraz
pozostawało udowodnić, że ten świat nie zepsuł jej doszczętnie.
Nie miał
pojęcia, jakim cudem się to stało, ale trafili chyba na najbardziej zatłoczoną
dzielnicę miasta. Klucząc między ludźmi i pilnując, by intensywnie ruda
czupryna nie zniknęła mu z oczu, zaczął się zastanawiać, czy Ariene zrobiła to
specjalnie – wysłała ich do miejsca, gdzie żadne nie mogło poczuć się
komfortowo.
Inna sprawa,
że najpewniej dostali średnio trudne zadanie, podczas gdy ona z Cadorem to
trudniejsze. Co nie zmieniało faktu, że był naprawdę całą sytuacją zmartwiony,
w końcu musiał uważać na zdenerwowaną Aithne.
Ulica zdawała
się za wąska dla wypełniającego ją tłumu, zupełnie jakby znaleźli się w głównym
korycie rwącej rzeki – rwącej w sposób specyficzny, bo nikt się tu nie
spieszył, ale też nikt się nie zatrzymywał, dlatego ruch nie ustawał w
intensywności. Przepychanie się między ludźmi było nawet nie irytujące, ale
zwyczajnie wymagające dużo cierpliwości; zwykłe „przepraszam” nie działało,
należało uciekać się do brutalnych metod.
A już
najgorsze okazało się to, że Aithne należała do szybszych jednostek w tłumie i
brnęła z zaskakującą wprawą, zostawiając młodego maga coraz bardziej i bardziej
w tyle. Długo milczał, zwyczajnie usiłując nadążyć.
– Poczekaj
chwilę – poprosił wreszcie, coraz bardziej zaniepokojony zwiększającą się
ciasnotą w uliczce; to nie wróżyło dobrze spokojnej podróży.
Nie usłyszał
odpowiedzi ani nie zauważył reakcji, zupełnie jakby niczego nie powiedział.
Aithne nadal brnęła przed siebie ze wzrastającym tempem, bezpardonowo
przepychając się przez tłum przy pomocy łokci, czasami powarkiwała cicho pod
nosem, ale bez przekonania, wyraźnie speszona ilością mieszkańców Bryluen.
Errian mało
honorowo korzystał z jej siły przebicia, przedzierając się wytrwale wśród
przechodniów – spróbował sięgnąć do łokcia dziewczyny, jednak dwukrotnie nie
trafił. Już sam nie wiedział, czy bardziej był zły, czy przestraszony.
– Aithne! –
powtórzył głośniej, ignorując niezadowolone spojrzenie, jakie posłał mu
naprawdę rosły, a w dodatku uzbrojony mężczyzna.
Zupełnie jakby
ogłuchła! Zastanowił się, co mogło być powodem tego zachowania i doszedł do
wniosku, że naprawdę źle się tu czuła. Nie dziwiło go to, ale to lada moment
doprowadzi go do zawału serca.
– Kurwa –
rzucił przez zęby, bezceremonialnie odepchnął z drogi brudną, odzianą w
poszarpane szmaty kobietę i wreszcie dopadł do upadłej, zaciskając dłoń na jej
łokciu z siłą nieco większą, niż zamierzał.
Aithne drgnęła
gwałtownie i szybko się obróciła z niepokojącym błyskiem w oczach. Widział, że
planowała odpowiedzieć przy pomocy prawego lub lewego sierpowego, ale w porę
się zorientowała, że to on; zmarszczyła czoło i wypuściła powietrze, trochę się
rozluźniając.
– Co? –
mruknęła jakby zgaszona, rozglądając się ukradkiem z czujnością.
– W ogóle mnie
nie słuchasz – stwierdził, nie zwracając uwagi na potrącających go przechodniów
oraz na ich niezadowolone powarkiwania. – Zejdźmy na bok, tam powinno być
ciszej – dodał, ciągnąc ją w stronę jednej z uliczek.
Nie
protestowała, podreptała posłusznie za nim, łypiąc groźnie na mijających ich
ludzi, jakby podejrzewała wszystkich o natychmiastowy atak.
Errian stanął
pod ścianą, ustawiwszy przed sobą dziewczynę, żeby miała za plecami mur.
Przytrzymał ją za ramiona, z ulgą zauważając, że śmiało patrzyła mu w oczy. To
go trochę uspokoiło; uśmiechnął się ciepło, odetchnąwszy głęboko.
– Co się
dzieje? – spytał cicho, ale nadal dobrze słyszalnie.
Za jego
plecami płynął szary, leniwy tłum ludzi, głosy zlewały się w miarowy, trudny do
zidentyfikowania bełkot. Idealnie wpasowywał się w ponure, zaniedbane, brudne
miasto.
Aithne
westchnęła, opuszczając wzrok na jego tors. Niepewnie zacisnęła dłoń na
sfatygowanej podróżnej koszuli maga, zagryzając wargę.
– Martwię się
– przyznała niechętnie, na moment zamykając oczy.
– O Anabde? –
odgadł od razu, pochylając się tak, by oprzeć swoje czoło o jej; ciepły oddech
upadłej połaskotał go w twarz.
– Też –
przytaknęła, nieco rozpaczliwie przyciągając go bliżej za trzymaną koszulę, co
młodzieńca zdziwiło. – Ale wierzę w nią. Zawsze radziła sobie beze mnie, teraz
na pewno też tak będzie. Martwię się, ale wierzę, że będzie dobrze – powtórzyła
uparcie, uśmiechając się blado. – Teraz bardziej martwię się o ciebie –
dokończyła niechętnie, odwracając wzrok.
Errian uniósł
brwi, szczerze zaskoczony. Dłuższą chwilę analizował jej słowa, aż wreszcie
doszedł do wniosku, że nie rozumiał. Nawet mimo niespodziewanej fali czułości,
która go zalała.
– Czemu o
mnie? – nacisnął delikatnie, odgarniając kosmyk włosów z jej twarzy i
zakładając go za ucho.
Zerknął krótko
na wychodzącego z zaułka mężczyznę, który przyjrzał się im przeciągle;
Errianowi nie spodobał się wyraz jego oczu, dlatego zupełnie odruchowo sięgnął
po czwarty poziom magii, przygotowując się do obrony. Nieznajomy jednak bez
słowa ich minął, zostawiając w spokoju.
Aithne nawet
tego nie zauważyła.
– To
środowisko jest niebezpieczne i wcale go nie znasz. W dodatku ta dzielnica
wydaje się naprawdę zaludniona, to nie działa na naszą korzyść. Nie chcę, żeby
coś ci się stało, powinniśmy… – mamrotała szybko, w przerwach na zaczerpnięcie
oddechu przygryzając wargę.
Umilkła, kiedy
zasłonił jej usta dłonią. Doskonale maskował dobrotliwe rozbawienie, starając
się wyglądać w miarę poważnie. Musiał jednak przyznać, że go rozczuliła; co
prawda to okrutne, że w niego nie wierzyła, ale z takim brakiem wiary mógł żyć.
– Spokojnie –
poprosił z uśmiechem. – Jesteśmy tu we dwoje, nic się nie stanie. Na początek
mi nie uciekaj – dodał i pogłaskał ją po policzku.
Niepewnie
skinęła głową, ale nie wyglądała na całkowicie przekonaną. Przynajmniej nie
zamierzała się kłócić, to zdecydowanie ułatwi współpracę.
– No to jakiekolwiek
pomysły? – spytał zaraz, odsuwając się od niej pół kroku, by rozejrzeć się po
okolicy.
Aithne
wykrzywiła usta, sunąc spojrzeniem dokoła, po chwili jednak straciła
zainteresowanie główną ulicą i zajrzała do zaułka, przy którym stali.
Tamta część dzielnicy,
zupełnie inaczej niż ta, gdzie byli, zdawała się być opuszczona, prawie
niezamieszkana, jakby wąski przesmyk prowadził do innego świata. Dziewczyna
przymrużyła oczy, przyglądając się poruszającym się po ścianach cieniom.
– Moglibyśmy
spróbować w jakiejś karczmie, tam często się plotkuje – podsunął Errian,
skupiony na zatłoczonej części dzielnicy. – Nie sądzę, by mieli tu coś takiego,
jak targ – skwitował pod nosem sceptycznie.
Upadła
pociągnęła go za rękaw, uprzednio drgnąwszy, jakby już chciała ruszać.
Przypomniała sobie jednak, że prosił, by mu nie znikała, dlatego zwróciła na
niego większą uwagę, ale nie spojrzała w jego stronę.
– Mam lepszy
plan – odparła, uśmiechając się złowieszczo, co nie mogło wróżyć niczego
dobrego, zwłaszcza dla nich samych.
Dłużej nie
czekała, prześlizgnęła się przy młodym magu i ruszyła śmiałym krokiem do celu,
nie oglądając się za siebie. Tym razem wyglądała dokładnie tak, jakby znalazła
się w swoim żywiole.
Errian, chwilę
biernie za nią patrząc, zmartwił się o przyszły los mieszkańców Bryluen.
Musiała obmyślić coś bardzo w jej stylu. Niestety.
Westchnął,
uśmiechnął się rozbawiony i poszedł za nią, niezbyt przejęty kolejnym
pakowaniem się w tarapaty. Ot, dzień jak co dzień, prawda?
Aithne
tymczasem dotarła do skraju uliczki, zatrzymała się przy rogu i przylgnęła
plecami do chłodnego kamienia. Odetchnęła głęboko, ostrożnie się wychyliła i
rozejrzała, by rozeznać się w sytuacji. Miała nadzieję, że dobrze oszacowała,
bo nie chciała przyznawać się przed Errianem do pomyłki.
Ośmiu mężczyzn
siedzących przed otwartymi drzwiami magazynu. Musieli właśnie przyjąć towar,
ponieważ dokoła zalegały skrzynki oraz beczki – na niektórych przycupnęli, inni
zajęli miejsca na ziemi. Wszyscy byli pogrążeni w rozmowie, od czasu do czasu
rechotali serdecznie. Zdawali się być bardzo zadowoleni z całego dnia.
Dziewczyna
skinęła do siebie głową i odepchnęła się od ściany, ruszając do, najpewniej,
przemytników, nim Errian zdążył ją powstrzymać. Młodzieniec westchnął ciężko i stanął
zrezygnowany, postanawiając na razie się nie wtrącać.
Istniała
możliwość, że upadła sobie poradzi, a on już zauważył, że działał na ludzi z
tego środowiska jak płachta na byka. W razie czego – wtrąci się.
– Ej! –
zawołała Aithne, kiedy kilka niechętnych oczu się na nią zwróciło. – Mam parę
pytań – oznajmiła, zatrzymując się nieopodal mężczyzn.
Przemytnicy
wymienili spojrzenia; cisza, która zaległa, pełna była napięcia oraz pewnego
niepokoju, który udzielił się także Errianowi. Młodzieniec ledwo powstrzymał
się od ruszenia do upadłej – tylko zacisnął dłonie w pięści, marszcząc czoło,
kiedy obserwował całą scenę.
Wreszcie jeden
z mężczyzn wstał, przytłaczając dziewczynę swoją posturą. Nie zwróciła na to
uwagi i nie okazała nawet cienia strachu, lekko tylko zadarła głowę, by nadal
widzieć twarz nieznajomego. Jej zachowanie sprowokowało jedną sekundę
zawahania, jakby taka postawa była naprawdę zaskakująca.
– Skąd głupi
pomysł, że udzielimy ci odpowiedzi? – parsknął z pogardą, wykrzywiając usta w
paskudnym uśmiechu.
Aithne uśmiechnęła
się równie albo i nawet bardziej obleśnie, naprężając plecy, by stać się nieco
większą w niepokojącej sytuacji. Nie istniało w niej nic ze zmieszania bądź
obaw, co Erriana zawsze trochę zdumiewało – znał ją bliżej z tej słabej,
potrzebującej ochrony strony, tymczasem często odkrywał niespodziewanie, że ich
role się odwróciły i nagle to on był ukryty pod jej opiekuńczymi skrzydłami
rozpostartymi na pewności siebie oraz brawurze.
– Jeśli ich
nie udzielicie, sama je sobie wezmę – poinformowała uprzejmym głosem, mrużąc
błyszczące dziko oczy.
Mężczyzna
zaniósł się śmiechem, kumple mu zawtórowali. Upadła z niezwykłą dla niej
cierpliwością czekała, aż przemytnicy się uspokoją i stanie się możliwe
kontynuowanie rozmowy.
Errian,
wpatrując się w ukochaną, czuł zbliżającą się katastrofę, dlatego mimowolnie
się napiął. Nie przewidział jednak, że katastrofa nadejdzie zza jego pleców.
Ktoś pchnął go
w łopatki z taką siłą, że nie zdołał utrzymać się na nogach – poleciał
bezwładnie w przód, ziemia uciekła mu spod stóp i sekundę później lądował na
twardo ubitej glebie, niezdarnie podpierając się ręką, by uchronić się od
bolesnego uderzenia.
Nie zdołał
jednak ocalić prawego policzka oraz skroni; drobne kamyki rozorały mu skórę, a
ból rozniósł się w czaszce nieprzyjemnym ćmieniem. Nim zorientował się w
sytuacji i spróbował podnieść, poczuł na plecach ciężkiego buta, który
przycisnął go z powrotem do ziemi. Stęknął, obracając głowę tak, by dojrzeć
napastnika.
Mężczyzna,
który ich mijał przy wyjściu z uliczki. Errian przymrużył oczy, przeciwko czemu
zaprotestowała bólem zakrwawiona skroń.
– No to bierz
– zaproponował nieznajomy, z szelmowskim uśmiechem wpatrując się w stojącą
nieruchomo, wyraźnie oszołomioną Aithne.
Mag ostrożnie
napiął mięśnie, by sprawdzić, na ile swobody może sobie w tej sytuacji
pozwolić; zamierzał wykaraskać się z tarapatów w sposób spokojny, z głową, ale
w tym momencie coś go tknęło. Zastygł na ułamek sekundy, a potem odnalazł
spojrzeniem widzianą z przedziwnej perspektywy upadłą.
To nie mogło
się dobrze skończyć.
Zmiana
nastąpiła w czasie nie dłuższym niż uderzenie serca. Puste, zaskoczone oczy
Aithne momentalnie pociemniały, przyczaił się w nich prawdziwy obłęd. Pochyliła
głowę, ogniście rude włosy opadły na twarz, usta wykrzywiły się w grymasie.
Postawiła
pierwsze kroki w stronę młodego maga oraz niespodziewanego przybysza, ale wtedy
ktoś złapał ją za ramię i szarpnął w tył tak mocno, że poleciała bezwładnie na
plecy, rozbijając ciałem jedną ze skrzynek. Errian zachłysnął się powietrzem i
momentalnie naparł na nogę przeciwnika, przywołując do siebie trzeci poziom
magii mentalnej.
Impuls
zaklęcia odepchnął nieznajomego, umożliwiając młodzieńcowi zerwanie się z
ziemi, nim jednak zdołał odzyskać zachwianą równowagę, musiał uskakiwać w bok
przed lecącym bezwładnie kolejnym mężczyzną.
Aithne
zawarczała przeciągle, płynnie się obracając i wyprowadzając następny cios w
tego, kto spróbował zaatakować ją od tyłu. Uderzenie w głowę było tak mocne
oraz celne, że przemytnik osunął się nieprzytomny na ziemię. Upadła natomiast
znów spróbowała ruszyć do Erriana, ale po raz kolejny ją powstrzymano – młody
mag ujrzał w jej oczach, że to tylko pogarszało sytuację, postanowił zatem
samodzielnie rozprawić się ze swoim problemem.
Nie zdążył;
poczuł znajomy oraz znienawidzony ból szczęki, świat eksplodował najpierw
czarną plamą, potem białymi iskierkami, metaliczny posmak znów rozszedł się w
ustach. Errian zachwiał się, przykładając z wyczuciem dłoń do twarzy w miejscu,
w którym otrzymał cios, i ponuro zastanawiając się, czy jego zęby dotrwają
późnej starości.
Odruchowo
przywołał kolejny impuls magiczny, tym razem kształtując pod swoją wolę wiatr,
dzięki czemu pozbył się irytującego mężczyzny na okres nieco dłuższy niż pół
sekundy. W popłochu rozejrzał się dokoła, szukając czegoś, co powstrzymałoby
obłęd bezsensownej walki, i wtedy dostrzegł leżący niewinnie na skrzynkach
pistolet. Nieduży, dość toporny, ale nikt nie pomyślał, by z niego skorzystać.
Uznał więc, że
to przeznaczenie i broń czekała na niego.
Skoczył do
upatrzonego celu, porwał kawałek metalu i chwycił go pewnie, celując najpierw w
jednego, potem w drugiego przemytnika, ale nikt nie zwrócił uwagi na
przemykającego między ich nogami drobnego chłopaczka.
O wiele
poważniejszym problemem okazała się Aithne, która znokautowała już trzech i
nadal wytrwale odpierała ataki, a na jej ustach błąkał się radosny, zwiastujący
dziki śmiech uśmiech.
Errian
zacisnął zęby, uniósł broń nad głowę, lufę kierując w niebo, i oddał dwa
strzały raz za razem, z kamienną miną znosząc huk, który rozniósł się dokoła.
Zebrani
zastygli i przenieśli na młodego maga dziwnie zdruzgotane spojrzenia.
Młodzieniec nie zrozumiał ich wymowy, powoli opuścił pistolet i przyjrzał się
każdemu z osobna w napięciu.
– Moglibyśmy
porozmawiać teraz w spoko…? – zaczął nieznacznie drżącym głosem, ignorując
dyskomfort mówienia wynikający z odniesionych obrażeń.
– Ty
skurwysynie – usłyszał w odpowiedzi, co już zupełnie zbiło go z tropu.
– Zarżnąć
gnoja! – zawtórował mu kolejny głos.
Errian i
Aithne wymienili zdumione spojrzenia.
W następnej
chwili upadłą chwycono mocno za ramiona, uniemożliwiając interwencję, a nadal
zdezorientowany mag poczuł zimne ostrze przytknięte do rozgrzanej skóry na
szyi. Zastygł, unosząc wysoko brwi – nie było w nim aktualnie nawet strachu, bo
zupełnie nie rozumiał zaistniałej sytuacji.
– Żadne
uliczne ścierwo nie będzie tykało świętej broni szefa – syknął mu do ucha jeden
z mężczyzn, napinając ramię, młody mag poczuł, jak metal przyciska się do
gardła.
Aithne wydała
z siebie niski, zwierzęcy krzyk. Wyrwała z uścisku drobniejszego mężczyzny
ramię, które wykorzystała tylko do zerwania z płaszcza szmaragdowej spinki.
W następnej
sekundzie rozpostarte szeroko skrzydła odtrąciły oszołomionych oprawców i
skupiły na sobie wzrok przemytnika trzymającego w garści Erriana. Powietrze w
uliczce aż zawibrowało od rosnącego natężenia magii.
– Ai! – syknął
młody mag, wyczuwszy, że poziom za poziomem rośnie coraz bardziej, zbliżając
się do niebezpiecznych granic, a upadła nie wyglądała na kogoś racjonalnie myślącego.
Przeklęta
drgnęła lekko, jakby jego głos obudził ją z transu, mrugnęła, po czym machnęła
niedbale ręką, mrużąc oczy. Czarna mgła oplotła ciało mężczyzny, szarpnęła go w
stronę najbliższej ściany i dosłownie rozerwała na strzępy trzymany przez niego
sztylet. Nikt inny nie odważył się w uliczce poruszyć, choć nie do końca
wynikało to ze strachu.
Errian roztarł
zaczerwienioną skórę szyi, przypatrując się przytomnym jeszcze mężczyznom w
zamyśleniu. Z bliżej nieznanych mu przyczyn odniósł wrażenie, że zebrani
odczuwali do Aithne szacunek w związku z tym, kim była, a tego jeszcze ich
grupa nie miała przyjemności doświadczyć – zawsze sprowadzało się to do
przerażenia.
– Nigdy więcej
mu nie groź – syknęła tymczasem upadła, niewzruszona wbitymi w nią spojrzeniami.
– Transport niewolników, w którym była młoda trzynastka. W ostatnich
tygodniach. Do kogo? – zapytała z naciskiem, przypatrując się unieruchomionemu
magią przemytnikowi.
Errian przez
ten czas przeszedł do skrzynki, z której wziął pistolet, uśmiechnął się
przepraszająco i grzecznie broń odłożył, jeszcze na wszelki wypadek strzepując
z niej pyłek kurzu. W końcu nie chciał nikogo urazić, raczej sprowokować
cywilizowaną rozmowę.
– Nie znamy
szczegółów – charknął mężczyzna, przypatrując się Aithne zmrużonymi oczami. –
Ale ostatnio wwożono do miasta ludzi dla nietykalnych. Tych nie ruszysz,
upadła, są jak cienie ukryte w nieprzeniknionej ciemności – zastrzegł,
wykrzywiając z kpiną usta.
Aithne jeszcze
chwilę się w niego wpatrywała, by ostatecznie opuścić rękę i cofnąć magię.
Przemytnik opadł na kolana, z ulgą oddychając pełną piersią, nie spuścił jednak
spojrzenia z Przeklętej.
Dziewczyna
tymczasem przypięła spinkę i obróciła się do stojącego obok Erriana.
– Wracajmy do
reszty, tyle powinno Ariene pomóc – mruknęła, niepewnie sięgając dłonią do jego
policzka.
Przesunęła
palcami po ubabranej krwią skórze, ściągnęła brwi, po czym odwróciła się i,
chwyciwszy jego rękę, ruszyła z powrotem do płynącego główną ulicą tłumu.
Errian ani
razu nie obejrzał się na przemytników, zrównał krok z upadłą i uśmiechnął się
do niej pocieszająco, by udowodnić, że nic takiego się nie stało.
Natomiast
zaglądający chwilę temu śmierci w oczy mężczyzna odetchnął głęboko.
– Ja pierdolę.